sobota, 26 października 2013

Dzień 1. Przylot + przywitanie z Londynem



 
Cztery miesiące planowania tygodniowego po-sezonowego urlopu dla psychiki. Wybór padł na Londyn i Oxford, a serce przez dłuższy czas (głównie za sprawą portalu Pinterest i cudownych zdjęć, które można na nim wygrzebać i tak też zrobiłam) rwało się też, by zobaczyć malowniczy rejon nieopodal Londynu - Cotswolds.

Plan był zatem taki: poniedziałek - piątek Londyn, piątek - poniedziałek Oxford, Cotswolds w międzyczasie podczas jednodniowej wycieczki. Jechałam sama, więc musiałam wszystko ładnie zaplanować - to chyba jest najfajniejsze w tym wszystkim - właśnie planowanie, research w internecie, czytanie przewodników, dopytywanie się ludzi, którzy już tam byli. Ostry research zaczął się miesiąc przed wypadem. Wiedziałam, że spędzę w Londynie pięć dni, ale chciałam zobaczyć jak najwięcej - szukałam zatem wypadów do Stonehenge, Salisbury, Stratford-upon-Avon, Cambridge. Jest tego mnóstwo, natomiast ostatecznie zwyciężył rozsądek - pięć dni na Londyn to i tak nie jest szał, by zobaczyć wszystko co najważniejsze.

Wylatywałam w poniedziałek, udało się w rozsądnej cenie kupić bilet - leciałam z Easyjet. Tutaj bardzo pozytywne zaskoczenie w porównaniu do linii Ryanair, którymi leciałam w czerwcu do Szkocji - o wiele łatwiejsza odprawa online (Ryanair szarego człowieka, który po raz pierwszy kupuje bilet przez internet, przeraża). Na samym lotnisku odprawa również była o wiele przyjemniejsza, na Balicach nie trzeba było stać w kolejce do mierzenia bagażu, od razu przeszłam do sprawdzenia bagażu. Kolejne udogodnienie - automatyczne dopasowywanie numerów miejsc w samolocie. To jest coś, co według mnie jest tragedią w Ryanair, gdzie każdy pcha się, by zająć jak najlepsze miejsce i powstają kuriozalne sytuacje. W Easyjet tego nie było, lot był bardzo spokojny. Staff nie narzuca się tak bardzo jak w Ryanair, z którym niestety dane mi było wracać spowrotem z Londynu.

Był jeden bardzo duży minus - EasyJet ma lotnisko w Southend i tam też właśnie musiałam wsiąść w pociąg do centrum Londynu (Liverpool Station), na który to bilet kosztował mnie 15 GBP, a więc całkiem sporo... Jedzie się też dość długo, bo ok. 1 h - jest to więc nauczka, że czasem lepiej dopłacić za bilet, bo na jedno wychodzi.

Strona lotniska:



Oto malownicze widoki z okna samolotu, trafiłam akurat na piękny dzień. Zdjęcia robione przy podchodzeniu do lądowania. England, I'm coming!





Londyn przywitał mnie niestety kiepską pogodą (jakże to możliwe?). Akurat jak znalazł na moje przewlekłe zapalenie zatok, ale cóż - dziarsko należy brnąć przed siebie. Pierwszy szok -  biurowce, ja typowo wiejska dziewucha, pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. Piesza wycieczka po City (dzielnica finansowo - handlowa, więc czegóż się można innego było spodziewać, jeśli nie wieżowców), setki perfekcyjnych yuppies zapierniczających po ulicy z kubkiem kawy w ręce, rozmawiających albo o pracy albo o najnowszych trendach. Ja w swoim czerwonym polarku z 4F mogłam się tylko schować. Zakochałam się za to w czerwonych autobusach i różnorodności oraz kolorowych ludziach.




Londyn znany jest z wielu marketów, oto pierwszy, który ujrzałam podczas swojego pieszego spacerku.



Ogólnie postanowiłam zrobić sobie pieszą trasę z walizeczką. Stwierdziłam, że jak nie poznawać miasta jak tylko pieszo. Nie wiem czy był to rozsądny wybór, zwłaszcza biorąc pod uwagę szok jaki przeżyły moje zatoki w zetknięciu z 80% wilgotnością powietrza, ale jednak cel uświęca środki. Trzeba po drodze zobaczyć Twierdzę Tower, Tower Bridge i Big Bena. Wnioskując po mapie, którą posiadałam, po drodze do hostelu mogłam zobaczyć wszystkie te miejsca. Mój hostel znajdował się przy Grosvenor Road, dzielnica Chelsea, przystanek Pimlico - jest to świetna lokalizacja, jeśli bierze się ją pod uwagę jako bazę wypadową do zwiedzania Londynu.

Poniżej Twierdza Tower, a w tle wieżowce City. Niestety nie pokusiłam się na zwiedzanie Tower, kosztowałoby to bodajże ok. 15 GBP.




Tower Bridge:







Westminster




Długi spacer zakończyłam dotarciem do Travel Joy Hostel -  z zewnątrz widnieje nazwa "KING WILLIAM IV". Jest to hostel, a zarazem pub - recepcja znajduje się za barem. Pierwsze wrażenie bardzo przyjemne. Był to dla mnie pierwszy nocleg tego typu - nigdy wcześniej nie spałam w dormie (pokój wieloosobowy). Bałam się, nie miałam zaufania, natomiast stwierdziłam, że jeśli chcę podróżować jak najtaniej, a nie mam znajomych w Londynie - to jedyna opcja i trzeba się przełamać. Skończyło się rezerwacją za 15 GBP/łóżko/noc w Travel Joy Hostel, pokój 10 - cio osobowy, z jakimiś studentkami z Korei i Niemiec. Mało były towarzyskie, raczej skupione na przebywaniu ze sobą oraz spaniu (jak można przyjechać do Londynu i chodzić spać o 21:00 i wstawać o 10:00?). W cenę łóżka w pokoju wliczone było śniadanie w postaci: kawy, herbaty, pysznych tostów z masłem i dżemem oraz możliwością wybrania sobie koktajlu owocowego do śniadania oraz jajecznicy - koktajl i jajecznicę robił pracownik hostelu. W hostelu można było zjeść też bardzo konkretny obiad za ok. 10 GBP, ponieważ w pubie podają kuchnię tajską (polecam wyśmienite curry!) - porcje są naprawdę duże.

Minusem pobytu tamże był niestety przymus płacenia za WI-FI. Pierwsze pół godziny danego dnia było za free, potem należało wykupić jednodniowy abonament za 1GBP. Plusem była lokalizacja oraz 24 - godzinny autobus, który jechał przez Soho aż do Camden Market i dalej. Kolejny minus to nieszczelne okna w pokojach - przy moim zapaleniu zatok był to tzw. "killer" - moje łóżko znajdowało się tuż przy nieszczelnym oknie i po pierwszej nocy obudził mnie potworny ból głowy i już drugiego dnia musiałam zasuwać do apteki, by ratować się najdroższym w moim życiu Nurofenem, który i tak mi nic nie pomógł. Miałam z głowy następne trzy dni, uparłam się jednak na zwiedzanie i mimo potwornego bólu zatok, jakoś przetrwałam do końca wyjazdu. Nie było to jednak łatwe i przyjemne, dużo więcej mogłabym zobaczyć zdrowa...

Wracając do opisu: Travel Joy Hostel jest położony przy Tamizie, po przeciwnej stronie znajduje się Battersea Power Station, która ma zostać podobno zamieniona na apartamenty dla bogatych Azjatów:)

Po drodze do Travel Joy Hostel natknęłam się na inny, bardzo przyjemny pub, w którym później spędziłam czwartkowy wieczór przy live music.Przy Grosvenor Road znajduje się również Tate Gallery.

Trasa busa nr 24 spod Travel Joy Hostel:
Ja ze względu na swój strach przed korzystaniem z metra, wybierałam podróżowanie czerwonym autobusem, głównie właśnie na trasie nr 24. Plusem takiego zwiedzania miasta jest to, że się je widzi z okna autobusu :)

Travel Joy Hostel wieczorem:


Wieczorem postanowiłam się udać na krótką przejażdżkę w stronę Trafalgar Square. 
Urzekła mnie ilość teatrów oraz pięknych billboardów, z chęcią wybrałabym się na jakiś musical...



Tak oto zakończył się mój pierwszy dzień w Londynie. Drugi - to uporczywa walka z chorobą, ale również wizyta w Soho oraz Chinatown i zachwyt nad atmosferą obu dzielnic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz